Kto by pomyślał, że ja, wcześniej największa miłośniczka Ewy Chodakowskiej, zacznę dźwigać ciężary, obliczać zawartość białka w posiłku i kontrolować swój progres. Dawniej wydawało mi się to śmieszne i uznawałam siłownię za miejsce, do którego chodzą wyłącznie napakowani faceci. To oni mogą podnosić ogromne sztangi, pocić się, a nam, kobietom pozostaje jedynie ćwiczyć na macie treningowej i wymachiwać nogami. Swoje poglądy zmieniłam jednak diametralnie już po pierwszej wizycie na siłowni. Szybko się w niej zakochałam i Wam polecam zrobić to samo.
A zaczęło się od…
Od treningów domowych wykonywanych na macie, a dokładniej na kocu. W gimnazjum sporo przytyłam, bo przez parę miesięcy jadłam (a raczej wpychałam w siebie) fast-foody, słodycze, chipsy, paluszki i popijałam to gazowanymi, jak najsłodszymi napojami. Siedzący tryb życia także nie poprawiał mojej sylwetki, więc „udało” mi się przytyć 10 kilogramów w przeciągu niecałego roku. Początkowo nawet nie zwracałam na to uwagi, aż w końcu nadszedł ten dzień, kiedy stanęłam przed lustrem. Zobaczyłam w nim monstrum, ogromne, obwisłe ciało pokryte cellulitem i rozstępami, czyli siebie – zakompleksioną dziewczynę. Moja sylwetka wyglądała tragicznie, samoocena była mocno obniżona, dlatego zaczęłam szukać w internecie sposobów na to, by odmienić całą figurę i zmienić swoje życie. W pierwszej kolejności natrafiłam na treningi Mel B, Tiffany i Jillian Michaels. Codziennie katowałam się na macie, machałam nogami, rękami, skakałam i ćwiczyłam jak najczęściej, zapominając o regeneracji. Później zainteresowałam się Ewą Chodakowską, a w szczególności Skalpelem – jednym z popularniejszych treningów fitness. Gdy wykonałam go po raz pierwszy, zdałam sobie sprawę z tego, jak fatalna jest moja kondycja, siła i ogólna sprawność. Doszłam jednak do momentu, gdy cały Skalpel przechodziłam bez problemu, a czasem zamieniałam go na programy Killer i Turbo Spalanie. Efekt? Schudłam te 10 kilogramów, jednak dziś uważam, że była to przede wszystkim zasługa katorżniczej diety. Jadłam jogurty naturalne, owoce, płatki owsiane, a wszystko to w minimalnych ilościach na śniadanie, kolacje oraz przekąski. Teoretycznie osiągnęłam wymarzoną wagę, jednak stanęłam w miejscu, bo sylwetka była szczupła, a ja nic nie mogłam już z nią zrobić, bo identyczne ćwiczenia nie przynosiły mi żadnych, nowych rezultatów. Szybko znudziłam się monotonnymi treningami, wykonywałam je coraz rzadziej, a w mojej diecie ponownie zaczęły się pojawiać słodycze i tłuste przekąski. W liceum po raz kolejny przybrałam kilka kilogramów, jednak prawdziwa masakra zaczęła się po przeprowadzce do Wrocławia, gdzie udałam się w celu rozpoczęcia studiów.
Przeprowadzka, czyli jak przytyć 15 kg w kilka miesięcy
Zamieszkałam razem ze swoim chłopakiem i zaczęliśmy prowadzić dorosłe życie bez żadnych wyrzeczeń i ograniczeń. W naszym jadłospisie na dobre zagościły chipsy, paluszki i słonecznik, bo przecież oglądanie filmów bez przekąsek jest bezsensowne. Moim drugim śniadaniem były same słodycze, bo przecież trzeba jakoś poprawić sobie nastrój, a na kolację zamawialiśmy pizze, bo przecież coś nam się od życia należy. Były to tylko głupie wymówki, jednak dzięki nim mogłam obżerać się do woli bez żadnych wyrzutów sumienia. Później rzuciłam swoje studia, stwierdzając, że w ogóle mnie one nie interesują, zaczęłam pracę w sklepie spożywczym i tam miałam już wszystko pod ręką. Nie było dnia bez ciastek, czekolady lub choćby małego batonika, a przez śmieciowe jedzenie brakowało mi energii, więc wracając z pracy, kładłam się od razu do łóżka i często spałam kilkanaście godzin dziennie. Do tego doszły późniejsze imprezy, które pojawiały się zarówno w trakcie weekendu, jak i podczas codziennych dni, a na nich śmiało sięgałam po alkohol i kolejne, tłuste zakąski. Zanim się obejrzałam, moja waga pokazała mi +15 kilogramów. Załamałam się kompletnie, bo już wtedy zobaczyłam w lustrze ogromnego wieloryba. Nie mieściłam się w swoje dawne ubrania, jednak wciąż brakowało mi bodźca do działania, dlatego trwałam w starych nawykach. Aż w końcu, gdy szłam sobie jak co dzień na przystanek tramwajowy, moją uwagę przykuł napis „Ćwicz razem z nami”. Tuż obok przystanku właśnie budowano nową galerię, w której miała powstać nowa siłownia i to za dwa miesiące. Wpadłam w euforię, poczułam, że to przeznaczenie i od razu poleciałam zawiadomić o wydarzeniu mojego chłopaka. Postanowiliśmy, że gdy tylko siłownia powstanie, od razu się do niej zapisujemy i tak też się stało.
Pierwsza wizyta na siłowni
W końcu nadszedł ten dzień – dzień otwarty na nowej siłowni. Wybraliśmy się do niej z samego rana i zastaliśmy długą kolejkę ludzi. Od razu przywitała nas wysportowana kobieta i zaproponowała, że oprowadzi nas po całym centrum. Zainteresowałam się w szczególności strefą cardio – rowerkami stacjonarnymi, orbitrekami, bieżniami, wioślarzami i stepperami, czyli maszynami, na których ponoć najłatwiej zgubić zbędne kilogramy. Późnej przeszliśmy na strefę wolnych ciężarów – jak dla mnie miejsce skierowane do mężczyzn. Ogromne sztangi, hantle i kettle bardziej mnie przeraziły, niż zaciekawiły, dlatego przeszłam koło nich obojętnie. Siłownia była za to wyposażona także w maszyny, na których można ćwiczyć różne partie ciała z obciążeniem. Okazało się również, że w całym kompleksie znajduje się sala dla dziewczyn, do której w ogóle nie mogą wejść panowie. Wszystko było nowe, świeże i dla mnie lekko przerażające, jednak nie zrezygnowałam ze swojego postanowienia. Wykupiliśmy karnety miesięczne i już ze swoimi nowymi kartami udaliśmy się do domu. Czekaliśmy na dzień, w którym w końcu mieli udostępnić kompleks ćwiczącym. Gdy on nadszedł, zwarci i gotowi wybraliśmy się na pierwszy trening. Muszę przyznać, że wtedy kompletnie nie wiedziałam, co w ogóle mam robić. Miotałam się po całej siłowni, przeskakiwałam z maszyny na maszynę, a najwięcej czasu spędzałam na bieżni. Do strefy wolnych ciężarów w ogóle nie podchodziłam, bo tam ćwiczyli jedynie potężni mężczyźni, więc nie chciałam im przeszkadzać. Wstydziłam się po prostu, że zrobię coś źle, chociaż już wtedy ciągnęło mnie do ciężarów. Tkwiłam jednak bezpiecznie na swojej bieżni, a mój chłopak szybko odpuścił sobie treningi, więc tym bardziej nie chciałam za bardzo kombinować. Zaczęłam jednak interesować się bardziej sportami sylwetkowymi, stwierdzając, że to właśnie trening siłowy pomoże mi zbudować piękną figurę. Jak nie teraz, to kiedy? – pomyślałam i wyruszyłam na strefę z wolnymi ciężarami.
Pierwsze podejście do treningów siłowych
Nie od razu jednak machałam hantlami i podnosiłam sztangi. Początkowo próbowałam przekonać się do maszyn – tych, na których ćwiczy się poszczególne partie ciała. Ustawiałam sobie najmniejsze obciążenie i nawet nie liczyłam powtórzeń, robiąc tyle serii, ile byłam w stanie. Skupiałam się przede wszystkim na nogach, nie myśląc o górnej partii ciała, bo przecież kobieta z wielkimi bicepsami nie wyglądałaby zbyt atrakcyjnie. Schudłam kilka kilogramów, jednak maszyny szybko zaczęły mnie nudzić. Nie było ich przecież mnóstwo, bo moja siłownia dysponuje wyłącznie kilkunastoma przyrządami, dlatego treningi ciągle wyglądały tak samo. Zaczęłam szukać informacji o tych maszynach i tak natrafiłam na wyłącznie same, negatywne opinie. Według nich podczas ćwiczeń na maszynach nasze ciało nie jest w stanie całkowicie pracować, bo jest wspomagane, a dziś wiem, że jest to prawda. Nieśmiało spoglądałam na hantle, jednak z nich korzystali praktycznie sami faceci. Cała strefa wolnych ciężarów była ciągle zajęta, nie było na niej miejsca, a ja szukałam kolejnych wymówek, by na nią nie pójść. Uważałam, że wszyscy od razu mnie skrytykują, że będę im przeszkadzać, zacznę niepoprawnie wykonywać ćwiczenia i zostanę wyśmiana, co byłoby dla mnie największym ciosem. Wtedy właśnie przypomniałam sobie o sali przygotowanej specjalnie dla kobiet i wkroczyłam na nią pełna nadziei. Oniemiałam! Moim oczom ukazały się identyczne sztangi, hantle, maszyna Smitha, a nawet brama, piłki, liny i kettle – wszystko to, czego było mi trzeba. Oczywiście z tego rodzaju przyrządami ćwiczyły głównie pięknie wyglądające dziewczyny, ale postanowiłam, że koniec z wymówkami. Lepszego miejsca nie znajdę, więc muszę zacząć ćwiczyć z ciężarami. Powoli zaczęłam się z nimi oswajać, szukając w internecie nowych ćwiczeń i ustalając sobie własny trening. To właśnie był największy przełom w moim całym życiu.
Narodziny miłości do sztangi
Na początku zabrałam się za trening FBW, czyli zestaw do modelowania całego ciała. Ściągnęłam przykładowy plan z internetu i powtarzałam go krok po kroku. Gdy to przestało mi wystarczać, dalej przeszukiwałam sieć. Natrafiłam na trening splitowy, podzielony na poszczególne partie ciała i zaczęłam go sobie sama układać. Początkowo ćwiczyłam 3 razy w tygodniu, odpuszczając sobie cardio całkowicie. Zaczęła rodzić się we mnie miłość do siłowni, która obecnie jest tak wielka, że pragnę ćwiczyć jak najczęściej i jak najwięcej. Wiem jednak, że nie mogę przesadzać, bo regeneracja jest równie ważna i to ona pozwala stale progresować. Teraz ćwiczę 4 razy w tygodniu – poniedziałek to klatka piersiowa i biceps, wtorek interwały, czwartek plecy i triceps, a piątek nogi i brzuch. Do tego, gdy jakiegoś dnia mam więcej energii, dodaję przynajmniej pół godziny cardio – wchodzę na bieżnię lub rowerek stacjonarny. Na siłowni potrafię przesiedzieć 2 godziny i w ogóle mi się to nie nudzi! Z moich 15. kilogramów pozostało już tylko 5, jednak nie odczuwam już takiej presji, by jak najszybciej je zrzucić. Ćwiczę nie tylko dla swojego wyglądu, ale również i dla swojej psychiki. Gdy widzę, że jestem w stanie podnieść większy ciężar, niż na wcześniejszym treningu, daje mi to ogromnego kopa do działania. Staram się zwiększać obciążenie, kontrolując progres, bo daje to najwięcej szczęścia i motywacji. Teraz jestem silniejsza nie tylko z zewnątrz, ale także od wewnątrz, bo pokonałam swój wstyd, nieśmiałość i lęk przed nieznanym. Nie boję się już podnosić ciężarów, dlatego sama kombinuję z ćwiczeniami, wymyślam nowe i sprawdzam, jak działają one na moje mięśnie. Wcześniej chowałam się po kątach, a teraz od razu pcham się przed lustro, bo widok pracujących mięśni daje mnóstwo siły, energii i chęci do ćwiczeń. Zaprzyjaźniłam się także z jedzeniem i odstawiłam swoje ukochane jogurciki, musli oraz owoce. Sięgam teraz po mięso, jajka, twarogi, warzywa, a nawet sery żółte i oleje roślinne (tłuszcz jest niezwykle ważny w diecie). Oczywiście nie chudnę z niczego, bo liczę skrupulatnie kalorie i trzymam się poniżej swojego dziennego zapotrzebowania, dzięki czemu kilogramy powoli spadają. Jednak już teraz widzę, jak diametralnie zmieniła się moja sylwetka, mimo tego, że wciąż nie doszłam do wymarzonej wagi. Ciało jest jędrniejsze, napięte, a mięśnie są lekko zarysowane. W żadnym wypadku nie wyglądam jak facet, bo uwierzcie, do tego potrzeba niezwykle intensywnych treningów, diety o dodatnim bilansie i masy suplementów. Siłownia potrafi naprawdę zmienić człowieka, dlatego namawiam ludzi do przyjścia na nią i spróbowania swoich sił w treningu siłowym. Nie ma bowiem nic przyjemniejszego, od podziwiania efektów własnej, ciężkiej pracy.