Sezon letni w pełni. Wakacje i upalna pogoda za oknem nie oznaczają bynajmniej odpoczynku od biegania. Maratończycy przygotowują się do jesiennych startów, a ci którzy chcą utrzymać dobrą formę latem, po prostu trenują. Jedni i drudzy spotkali się 17 lipca na ścieżce „Między mostami” przy Moście Swojczyckim we Wrocławiu, gdzie odbyła się kolejna edycja Wrocławskiej Trzydziestki – kontrolnego biegu na dystansie 30 kilometrów.
Mimo upalnej pogody, niemal 300 zawodników stawiło się na starcie biegu, który dla mnie okazał się być całkiem udany. 30 miejsce w kategorii Open rozpatruje w granicach umiarkowanego sukcesu, ale w tym dniu najważniejsza była radość z biegania, której nikomu z nas nie brakowało.
We Wrocławskiej Trzydziestce wziąłem udział po raz drugi. Poprzedni start – w sierpniu 2013, a więc równo 3 lata temu, wspominam niezwykle miło, a jedynym rozczarowaniem był brak medali za ukończenie biegu. Tym razem, organizatorzy spisali się na szóstkę, gdyż w trakcie – bądź co bądź treningowego biegu – nie zabrakło niczego.
Życiówka na szutrowej drodze
Organizatorem biegu jest stowarzyszenie PRO-RUN Wrocław, zrzeszające miłośników biegania. Trasa Trzydziestki, tradycyjnie przebiegała liczącą 6 kilometrów ścieżką biegową „Między mostami”. Ścieżka w całości z nawierzchnią szutrową, czekało nas więc 30 kilometrów biegu po utwardzonej drobnym kamieniem drodze gruntowej. Nie jest to moja ulubiona nawierzchnia – o wiele bardziej wolę asfalt, więc marzenia o rekordowych wynikach odłożyłem na kiedy indziej. Moim planem było zejście poniżej 2 godzin i 30 minut, czyli dotychczasowego rekordu życiowego na 30 km. Mimo niesprzyjającej nawierzchni i upalnej pogody, udało się to osiągnąć. Czas 2:20:45 to o 10 minut lepszy wynik niż poprzednia życiówka, trudno nie być więc zadowolonym. Faktem jest, że ostatni raz 30 km przebiegłem ponad 2 lata temu, dlatego nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać. Nie było też specjalnych przygotowań – jeden treningowy bieg na dystansie 21 km, poza tym tradycyjne bieganie na „dychę”. Do Wrocławia jechałem więc bez szczególnych oczekiwań, bardziej skupiałem się na tym, aby bieg ukończyć.
Przed startem
Kilka słów o samej organizacji. Jak na treningowy bieg, organizatorzy zadbali o wszystko, co niezbędne. Były więc szatnie i depozyt, był punkt nawadniania i odżywiania, była możliwość kąpieli w lodowatej wodzie po zakończeniu biegu oraz medale – czego chcieć więcej?
Na miejscu melduję się mniej więcej na godzinę przed startem. Poznaje Agnieszkę – przyjechała z Poznania, biega i jeździ na rolkach, a na co dzień prowadzi tramwaj. Wymieniamy kilka luźnych uwag i życzymy sobie powodzenia na trasie. Coraz więcej ludzi gromadzi się w okolicach startu. Lipcowe słońce już w pełni, mimo to nie narzekamy, bo trasa w całości jest zacieniona. Biegnie się wzdłuż Odry, na trasie przebiegamy przez dwa mosty. Piękne widoki gwarantowane. Do startu kilka minut.
Długo zastanawiałem się nad tym, jak rozegrać bieg. Założyłem sobie tempo w granicach 4:30 – 4:40 na kilometr, wiedząc, że zbyt mocny początek może skutkować problemami w kolejnej fazie biegu. Startujemy punktualnie o godzinie 9. Najlepsi za niecałe 2 godziny będą już na mecie.
Pierwsze okrążenie biegnie mi się dość swobodnie, stawka biegaczy dość szybko się rozciąga, więc mamy sporo miejsca. Nawierzchnia, jak wcześniej wspomniałem, nie należy do moich ulubionych, ale jeszcze nie przeszkadza. Dopiero około 25. kilometra czuć będę każdy najdrobniejszy kamyk pod stopami, jednak póki co wszystko w jak najlepszym porządku. Na trasie mamy jeden punkt odżywiania i nawadniania, co na 6-kilometrowej pętli w zupełności wystarczy. Bieganie w kółko może frustrować, zwłaszcza jeśli to samo okrążenie pokonuje się pięć razy. Jednak nawet to nie odbiera radości z biegania.
Na trasie
Warto wspomnieć, że w ostatnim tygodniu przed biegiem postawiłem na odpoczynek, wychodząc z założenia, że w kilka dni niczego już nie zbuduję, a zepsuć mogę sporo. Ostatnie dwa dni przed startem nie zakładałem żadnych treningów, co dało podwójną korzyść: nogi odpoczęły i na trasie biegu spisywały się zgodnie z planem, a na dodatek poczułem głód biegania, który sprawia, że wielu z nas odczuwa dodatkową przyjemność w trakcie biegu.
Wracamy na trasę. Do 20. kilometra biegnę zgodnie z wcześniejszymi założeniami. Raz ja wyprzedzam, raz to mnie wyprzedzają. Na taki dystans byłem przygotowany. Pozostawało pytanie, jak wytrzymam ostatnie 10 km, w jakim czasie pokonywać będę poszczególne odcinki. Ku mojemu zaskoczeniu, nie ma tragedii. Z pewnością nie powiem, że biegnie się lekko, ale mogło być znacznie gorzej. Zaczyna się dublowanie tych, którzy tracą już co najmniej jedno okrążenie do prowadzącej stawki. Na trasie osoby w każdym wieku – od nastolatków, poprzez biegaczy po trzydziestce, aż po seniorów. Niby każdy biegnie indywidualnie, a mimo to, czuć ten niezwykły rodzaj zjednoczenia w wysiłku i dążeniu do mety. Około 26. kilometra, na ostatnim okrążeniu zaczynam odczuwać zmęczenie.
Akurat wtedy naszym oczom ukazuje się stoisko z przygotowanymi medalami, które czekają, by zawisnąć na naszych szyjach po zakończeniu biegu. Ten widok dodaje niesamowitego kopa. Podobnie jak spotkanie z Dorotą – koleżanką ze studiów, z którą zamieniamy kilka słów na trasie. Łapię kubek z wodą i biegnę dalej – ostatni podbieg przed mostem, ostatni zakręt, ostatnia prosta. Linię mety mijam na 30. pozycji z życiówką poprawioną o 10 minut. Za mną na mecie melduje się jeszcze ponad 200 biegaczek i biegaczy. Wszyscy mniej lub bardziej zmęczeni, ale równie szczęśliwi. Z całą pewnością na kolejny start we Wrocławskiej Trzydziestce zdecyduję się wcześniej niż za kolejne 3 lata.