Połowa maja, niedziela, wspaniała pięciokilometrowa trasa, w całości położona w otoczeniu pięknej przyrody, na skraju lasu. Czy można chcieć czegoś więcej? Blisko 140 osób, które wystartowały w I edycji Biegu o Kłodę chciało tylko jednego – przebiec dystans i wziąć udział w świetnym przedsięwzięciu, które – jak na organizowane po raz pierwszy – udało się znakomicie. Mnie osobiście cieszy kilka rzeczy – począwszy od 6. miejsca w kategorii Open, poprzez nową „życiówkę” na 5 km, aż po wspaniałą atmosferę, panującą na trasie i długo po biegu. Zapraszam na relację z I Biegu o Kłodę!
Sezon biegowy w pełni. Obok półmaratonów czy królewskich dystansów, na każdym niemal kroku trafiamy na ogłoszenia i informacje na temat biegów na 5 lub 10 km. O Biegu o Kłodę dowiedziałem się kilka tygodni temu, dzięki biegaczom z zaprzyjaźnionej grupy biegowej „Dziadowa Kłoda Biega”. To właśnie ci pozytywnie zakręceni na punkcie biegania ludzie, wraz z miejscowym Gminnym Ośrodkiem Kultury, wpadli na pomysł zaproszenia do Dziadowej Kłody miłośników biegania z całego regionu. Do tej niewielkiej miejscowości zawitało w niedzielne popołudnie, 15 maja, wielu biegaczy z Wrocławia, Oleśnicy, Namysłowa, Ostrzeszowa i wielu innych miast. Nie brakowało także silnej ekipy gospodarzy – grupa Dziadowa Kłoda Biega spisała się na medal. Tak sportowo, jak i organizacyjnie. Ale o tym za moment. Dla mnie Bieg o Kłodę rozpoczął się w chwili, kiedy rozpoczęły się moje do niego przygotowania. A te – to muszę stwierdzić – przebiegały dokładnie tak, jak sobie to zaplanowałem, choć nie bez niespodzianek.
Przygotowania
Kilka tygodni przed startem, postawiłem sobie jasny cel – pobiec „na maxa” i poprawić rekord życiowy na dystansie 5 km. Jak wiecie, nie jest to mój koronny dystans – o wiele bardziej preferuję biegi na dychę lub półmaratony, jednak wizja poprawienia życiówki i świetnej zabawy, była niezwykle kusząca. Przygotowania rozpocząłem na początku kwietnia. 4-5 jednostek treningowych tygodniowo, zazwyczaj 10 km w luźnym tempie. Wyniki na początku: 44-45 minut. Daleko od optymalnej formy. Szybkość i dynamikę ćwiczyłem, biegając interwały. Kilka razy zwiększałem dystans, uciekając na dłuższe, 15-kilometrowe wybiegania do lasu, gdzie miałem okazję trenować na urozmaiconej nawierzchni. W końcu, jakby tego było mało, dorzuciłem regularny trening wzmacniający mięśnie brzucha, aby mieć z czego „dawać” na trasie.
Im bliżej biegu, tym osiągi były lepsze. Coraz częściej udawało się schodzić poniżej 43 minut na 10 kilometrów, a 14 km w godzinę to również jeden z moich najlepszych wyników. Najbardziej cieszyło mnie równe, jednolite tempo, które byłem w stanie utrzymać przez 10 km. Czułem, że jeśli zdrowie dopisze, wynik poniżej 21 minut będzie w zasięgu.
Życiówka na treningu
Kiedy na treningu poprawiasz życiówkę, pojawiają się obawy – czy szczyt formy nie przyszedł za wcześnie? Jak utrzymać dyspozycję do startu? W moim przypadku rozterki zaczęły się już na 2 tygodnie przed biegiem. „Coś sknociłem” – taka była moja pierwsza myśl, kiedy 2 maja stoper zatrzymał się na wyniku 40:23. Życiówka na 10 km poprawiona o 2 sekundy. „I jak ja teraz dotrwam do 15 maja? Przecież to wtedy miał być szczyt” – sytuacja stawała się dramatyczna, brakowało tylko problemów ze ścięgnem Achillesa lub innego urazu, który szybko mógł sprawić, że w biegu wystartuję jedynie jako bohater trzeciego planu.
Jak się jednak okazało, nie taki diabeł straszny. Konsekwentne, zrównoważone treningi, odpowiednia regeneracja i kurczowe trzymanie się zasady „po pierwsze: nie szkodzić”, przyniosły efekt. W kolejnych dniach czułem się tak samo dobrze, a osiągane czasy i forma fizyczna na kilka dni przed biegiem, pozwalały mieć nadzieję, że na „Bieg o Kłodę” nie pojadę jako statysta.
Dziadowa Kłoda Biega
Zanim przejdę do relacji z biegu, warto wspomnieć kilka słów o samej imprezie i jej organizatorach. Grupa Dziadowa Kłoda Biega istnieje od jakiegoś czasu, a jej członkowie – uczestnicy wielu zawodów biegowych, w końcu zapragnęli zorganizować poważną imprezę na własnej ziemi. Bezcennym wsparciem obdarzył ich tamtejszy ośrodek kultury, ale skoro nawet dyrektor tej instytucji wspólnie ze swoją małżonką są zakręceni na punkcie biegania, to trudno żeby było inaczej. Podczas imprezy nie brakowało niczego, a liczba chętnych przerosła oczekiwania organizatorów, którzy przewidzieli 120 numerów startowych na bieg oraz 20 miejsc na nordic walking na tym samym dystansie. Obie listy zapełniły się szybciej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać.
Dzień startu
W końcu nadszedł dzień biegu. Na miejscu melduje się na godzinę przed starem. Dziadowa Kłoda wita wszystkich biegaczy chłodną pogodą, wszak mamy przecież „zimną Zośkę”, więc nagłe ochłodzenie po kilku ciepłych majowych dniach, nie robi na nikim większego wrażenia. Zresztą, tutaj już jest gorąco. Coraz więcej biegaczy. Składają oświadczenia, rozgrzewają się, zapoznają z trasą biegu, odbierają pakiety startowe, dyskutują, śmieją się. Rytuały doskonale znane przez wszystkich, którzy biorą udział w tego typu zawodach. Żadnego stresu nie widać, atmosfera sportowego, rodzinnego święta. Spotykam nastolatków, swoich rówieśników i osoby po sześćdziesiątce. Każdy przyjechał tutaj z innym nastawieniem – jedni chcą udowodnić samym sobie, że 5 km to odcinek, któremu są w stanie podołać. Inny przyjechali po życiówki i czołowe miejsca. Jeszcze inni chcą po prostu dobrze się bawić. Jednak wszystkim nam przyświeca jeszcze jeden, tym razem wspólny cel – na te kilkanaście lub kilkadziesiąt minut zjednoczyć się w poczuciu dumy i wolności, jaką daje bieganie.
Miejscowi robią robotę. W biurze zawodów dziewczyny z grupy biegowej uwijają się jak w ukropie. Do ostatniej chwili wydają pakiety i przyjmują oświadczenia. Za chwilę same wystartują wspólnie z nami. Obok stoły do masażu, który jest darmowy, jeśli kupicie ciastko za symboliczną kwotę. A że biegacze uwielbiają słodycze, ciastka znikają szybko. W pakiecie startowym otrzymuję kilka gadżetów od organizatorów i sponsorów, talony na tradycyjny browarek oraz pyszną grochówkę. Swoją drogą, po przebiegnięciu 30 km w jednej z edycji Wrocławskiej Trzydziestki, w ogóle nie myślałem o piwie na mecie, bo nie myślałem o czymkolwiek. W tą niedzielę piwko smakowało wybornie, no ale… najpierw trzeba pobiec! Opieka medyczna jest. Punkty chłodzące są. Filmiki nagrywane przy pomocy drona – także są, a właściwie to jeszcze ich nie ma, ale będą. Koleżanka Ania wchodzi na scenę i prowadzi rozgrzewkę. Mimo, że jest kilka stopni powyżej zera i wieje silny wiatr, my jesteśmy coraz bardziej gotowi. Motocykliści na swoich maszynach, którzy będą nas prowadzić, również. Stoimy na linii startu. Odliczamy. Ścisk, przybijanie piątek, powodzenia, do zobaczenia na mecie. Formułki niczym modlitwy, wypowiadane zawsze tak samo. A potem już tylko my i trasa. Poszli.
Od początku za czołówką
Od samego początku towarzyszy nam silny wiatr, wiejący prosto w twarz. Tak będzie przez następne 2,5 km, ale jeszcze o tym nie wiem. Póki co wiem, że tłoczymy się w ścisku, trzeba więc znaleźć jakąś lukę i nieco rozerwać towarzystwo. Pierwszy dylemat – iść za czołówką, ryzykując że nie wytrzymam tempa i nie ukończę, czy zacząć spokojnie, z myślą, że „jakoś to będzie” i przyspieszać w miarę upływu czasu? W takich momentach, w gruzach ambicji walą się całe misternie układane plany, chłodne założenia i kalkulacje treningowe biorą w łeb. Wszystko przez tych kilku facetów z przodu, których chcesz gonić, nawet jeśli nie masz szans ich dopaść. Staram się trzymać blisko czołówki. Czuję się średnio, nogi ciężkie, w dodatku ten przeklęty wiatr nie pozwala porządnie oddychać. Nieco boję się czasu na pierwszym kilometrze, bo wiem, że jest słabo. Bzdura. Wcale słabo nie jest. Pierwszy kilometr w czasie 3 minuty 38 sekund – w tym roku jeszcze nie biegłem tak szybko. No, to w takim razie, ciągniemy dalej. Czterech wyrwało do przodu, za nimi my, jako grupa pościgowa. Za nami peleton. Różnice stają się coraz większe i bardziej zauważalne. Przez chwilę pracujemy wspólnie z moimi towarzyszami, jednak kiedy wyczuwam odpowiedni moment, włączam drugi bieg i odstawiam partnerów. Jesteśmy na półmetku. Kolejne kilometry poniżej 4 minut, co pozwala realnie myśleć o zejściu poniżej 21 minut, nawet przy ewentualnym kryzysie na końcu. Trasa ma 5200 metrów, zobaczymy co będzie dalej. Coraz częściej oglądam się za siebie. Przed siebie patrzeć już nie ma po co, pierwsza trójka trzyma się razem od startu do mety. Czwarty zawodnik nieco za nimi, piąty również. Biegnę na szóstej pozycji i widzę w oddali bramę mety. Gdzieś po czwartym kilometrze dochodzę do wniosku, że trzeba nieco przycisnąć, bo za mną robi się gęsto. Nie jest to co prawda pościg szaleńczy, ale lepiej przyspieszyć niż potem żałować. Łatwo się mówi, ale ja przecież nie jestem sprinterem, a tymczasem biegnę piąty kilometr w tempie 3:40 i marzy mi się przyspieszanie na 500 metrów przed metą. A kto mówił, że marzenie jest zabronione?
Dokręcam śrubę. Nawet nie wiem co leci w słuchawkach, od dobrych kilku minut mój jedyny soundtrack to własny oddech i dźwięk butów uderzających o asfalt. Nie jest to może melodia marzeń, daleko jej do spokojnej tonacji, ale jeśli ma dać dobre miejsce i życiówkę, to jestem w stanie jeszcze trochę jej posłuchać. Na metę wpadam z czasem 19:57. miało być poniżej 21 minut, a jest poniżej 20. Miało być 5 km, a było o 200 metrów więcej. Czas na 5 kilometrze słyszę w słuchawkach, jeszcze przed metą. Słyszę, ale nie pamiętam. Dopiero potem okazuje się, że nowa życiówka wynosi 19:01.
Natychmiast po przekroczeniu mety, wójt gminy Dziadowa Kłoda wręcza nam medale. Do zwycięzców tracę niemal 2 minuty, ale nie to jest najważniejsze. O wiele bardziej cieszy mnie fakt, że intensywne treningi i przygotowania pozwoliły zbudować szybkość, dynamikę i wytrzymałość, które zaowocowały świetnym, jak na moje możliwości, rezultatem. Rezultatem, do którego pewnie nieprędko się zbliżę. Ciekawe tylko, jaki byłby czas, gdyby nie ten silny przedni wiatr przez pół dystansu…
Na metę dobiegają kolejni biegacze. Wśród nich wielu znajomych. Podziękowania za walkę, wspólne zdjęcia, rozciąganie. Rozmowy, przybijanie piątek, rozciąganie. Finiszują także uczestnicy nordic walkingu. Trzymam kciuki za Anię. Dała radę. 8 miejsce w dobrym czasie to niezły rezultat, biorąc pod uwagę, że była jedną z tych osób, które od wczesnych godzin rannych zasuwały przy organizacji imprezy.
Regeneracja
Idziemy zregenerować siły. Próbując miejscowej grochówki zaczynam rozumieć, dlaczego stała za nią taka długa kolejka. Browar po biegu smakuje wybornie i pomaga odbudować się organizmowi po małym spustoszeniu, jakie uczynił w nim pięciokilometrowy wysiłek. Masażyści mają pełne ręce roboty, bo chętnych by zapłacić za pyszne ciastka, nie brakuje. Na szczęście obyło się bez poważnych urazów, dzięki czemu jedynym, co mogę powiedzieć opiece medycznej, jest to, że była. O kibicach na trasie można i trzeba powiedzieć o wiele więcej. Byli, wspierali nas i chyba dobrze się bawili.
Do zobaczenia za rok!
Wręczenie nagród i ogłoszenie wyników odbywa się w atmosferze pikniku. Statuetki odbierają czołowe trójki w kategoriach: Open, Mężczyźni, Kobiety, Nordic Walking. Dodatkowo, zwycięzcy poszczególnych kategorii wiekowych, również otrzymują puchary. Moje 6 miejsce w kategorii Open i 3 w M20 daje mi ogromną satysfakcję. Medale są ekstra. Drewniane. Z kłody najlepszego sortu. Wszak nazwa biegu zobowiązuje. Z ogromną chęcią wrócę tu za rok, a organizatorom jeszcze raz gratuluję i dziękuję za świetną zabawę.
Fotografia autorstwa: Aleksandra Trawka