Najlepsza dieta nie da spodziewanych efektów, jeśli nie zostanie poparta wysiłkiem fizycznym. To prawda stara jak świat, tym bardziej zaskakujące jest, że tak wiele osób, które pragną zawalczyć z dodatkowymi kilogramami, bagatelizuje tę zasadę. W efekcie, albo koncentrują się one wyłącznie na diecie, lekceważąc wysiłek fizyczny, albo odwrotnie – trenują ponad normę, jednocześnie kultywując swoje złe nawyki żywieniowe.
O tym, że bieganie jest najbardziej efektywną formą spalania kalorii i redukowania tkanki tłuszczowej, nie trzeba nikogo przekonywać. Dowodzą temu badania i twarde dowody naukowe. Jednak nic nie motywuje do wysiłku tak bardzo, jak własna satysfakcja z coraz lepiej wyglądającej sylwetki. A ta, dzięki odpowiednim nawykom żywieniowym i stałej dawce wysiłku fizycznego, może ulec poprawie w naprawdę szybkim czasie. Aby nie być gołosłownym, powołam się na przykład szczególnie mi bliski, gdyż dotyczy on… mnie samego.
Kiedy rozpoczynałem swoją przygodę z bieganiem, a było to cztery lata temu, waga dobijała właśnie do 110 kilogramów. Wizyta u dietetyka, widmo poważnych chorób i ewentualnych problemów życiowych związanych z otyłością drugiego stopnia podziałały na tyle, że w końcu zdecydowałem się coś zmienić. Dzisiaj, po latach stwierdzam, że powinienem dojść do takich wniosków wcześniej, ale wiem z doświadczenia, że każdy z nas do takiej decyzji musi dojrzeć. Na mnie też przyszedł czas.
7 tysięcy kalorii, żeby zrzucić 1 kilogram??! Czy ktoś tu sobie kpiny urządza? Taka była moja reakcja, na informacje, które zaczęły docierać do mnie kiedy nieco bardziej dokładnie zacząłem interesować się tematyką odchudzania w praktyce. Podobnie zareagowałem, kiedy okazało się, że aby w ogóle zacząć spalać tkankę tłuszczową trzeba ruszać się przez co najmniej pół godziny. Przecież to niepojęte… Ale nic to. Nikt nie powiedział, że będzie miło, łatwo i przyjemnie.
Zaczęło się oczywiście od marszobiegów, godzinne wyjście z domu, spacer połączony z lekkim truchtem. Tak było na początku. Do tego dość rygorystyczne podejście do posiłków. Plan żywieniowy, ustalony przez dietetyka, bogaty w pełnoziarniste produkty, białe, gotowane lub duszone mięso, warzywa i owoce, a także zieloną herbatę i spore ilości wody. Zero podjadania. Zero słodyczy. Zero słonych przekąsek. Nie, nie mam zamiaru zohydzać nikomu jednej z najprzyjemniejszych czynności, jaką jest jedzenie. Tak to wyglądało w skrócie. W dużym skrócie.
Myślenie z kategorii „Co ludzie powiedzą” udzielało mi się w takim samym stopniu, co reszcie populacji dysponującej dodatkowym bagażem kilogramów. Co więcej, moje początki przypadły na luty, czyli sam środek zimy. Dodatkowej motywacji mi to nie przysporzyło, ale uznałem, że jeśli dam radę w takich warunkach, to dam radę zawsze. Coś w tym jest. Po dwóch tygodniach waga pokazała 7 kilo mniej, po półtorej miesiąca – 14 kilo w dół! W międzyczasie marszobiegi systematycznie zaczęły zmieniać się w ciągły bieg. 3,4,5 kilometrów…
Ściana. Nie ta, z którą po trzydziestym kilometrze spotykają maratończycy. Zupełnie inna ściana, znana tym, którzy rozpoczęli przygodę z odchudzaniem. Wielu trafia na nią tak jak ja – w momencie kiedy waga spada systematycznie, a obwód pasa zmniejsza się wprost proporcjonalnie do niej. I wtedy nagle wszystko się zmienia. Przestrzegasz diety, biegasz, dokładasz do tego dodatkowe ćwiczenia, a mimo to organizm nie reaguje. Hej, przecież to jeszcze nie teraz. Jeszcze kilka (lub kilkanaście) kilogramów zostało do zrzucenia. To ten moment, w którym wielu zniechęca się do dalszego odchudzania, popełniając poważny błąd. I mnie to dotknęło. Przez dobre kilka tygodni wskazówka wagi ani nie drgnęła. 88 kilo. Co najmniej o 15 za dużo. Nasz organizm przyzwyczaj się po prostu do dawki wysiłku jaką mu fundujemy i inaczej na nią reaguje. Jedyna recepta w tym momencie, to nie poddawać się i dalej robić swoje. I tak od czterech lat. Od marszobiegów do półmaratonów. Waga zatrzymała się po pół roku, nie pokazuje już 110 kg jak dawniej, lecz 73. I miejmy nadzieję, tak już zostanie.